ŻYCIORYS
ADAM CHMIELOWSKI – Brat Albert (1845—1916) artysta malarz, założyciel Zgromadzeń Braci i Sióstr Posługujących Ubogim, działacz społeczno-charytatywny, święty.
DZIECIŃSTWO I MŁODOŚĆ
Adam, Hilary, Bernard Chmielowski, późniejszy Brat Albert, urodził się 20 sierpnia 1845 r. w Igołomi, pow. Miechów, diec. krakowska, w zdeklasowanej rodzinie ziemiańskiej Wojciecha i Józefy z Borzysławskich Chmielowskich. Chrzest dziecka odbył się w kościele parafialnym w Igołomi 26 sierpnia 1845 r., ale tylko „z wody”. Ceremonii Chrztu dopełniono w 1847 roku w Warszawie, w kościele Najświętszej Marii Panny. Wtedy wystawiono Chmielowskiemu metrykę z mylną datą urodzenia 1846 zamiast 1845 r.
W chwili przyjścia na świat Adama, ojciec jego Wojciech pełnił funkcję naczelnika komory celnej w Igołomi. W karierze urzędniczej miał za sobą kilka podobnych stanowisk, a przed śmiercią piastował urząd sekretarza kolegialnego w Warszawie.
W 1847 roku Chmielowscy wydzierżawili, a następnie kupili majątek ziemski w powiecie wieluńskim. Należał do niego stary dworek w Czernicach i trzy okoliczne wioski. Z czasem przybyło Chmielowskim troje młodszych dzieci: Stanisław, Marian i Jadwiga. Beztroskie dzieciństwo Adama bardzo wcześnie zostało zakłócone śmiertelną chorobą ojca. Po trzech latach bezskutecznego leczenia, w 1853 roku, Wojciech Chmielowski zmarł, pozostawiając zupełnie nie przygotowaną do samodzielnego życia młodą żonę z czworgiem nieletnich dzieci. W ostatnich miesiącach życia męża, nie mogąc się uporać z administracją majątku sprzedała go, przenosząc się do Warszawy. Za uzyskane pieniądze zakupiła kamienicę na rogu ul. Książęcej i Nowego Światu, tam zamieszkała wraz z dziećmi, utrzymując je z dochodów płynących z kamienicy.
Warunki materialne osieroconej rodziny Chmielowskich były ciężkie. Pani Chmielowska za radą krewnych zgodziła się na wysłanie dwunastoletniego Adasia do Petersburga, by tam rozpoczął naukę. Adam wyjechał tam w 1857 roku. Jako syn rosyjskiego urzędnika miał bezpłatne miejsce w tamtejszym zakładzie. Zdolny i inteligentny chłopiec zwrócił na siebie w Korpusie Kadeckim uwagę cara Aleksandra II, który wizytując zakład dłużej z nim rozmawiał i zaszczycił jakimś odznaczeniem wojskowym. Adam był zachwycony. Mniej zachwyconą okazała się matka, która widząc rusyfikację dziecka, zabrała go z Korpusu Kadeckiego rezygnując tym samym z ulgi płynącej z bezpłatnego miejsca w szkole. Mimo trudności finansowych zapisała syna do Gimnazjum Realnego im. Pankiewicza w Warszawie.
W sierpniu 1859 roku zmarła pani Chmielowska. Osieroconą gromadkę przygarnęła Petronela Chmielowska, siostra ojca, darząc dzieci prawdziwie macierzyńską miłością, za którą Adam będzie jej wdzięczny do końca życia. Umierając, pani Chmielowska wręczyła najstarszemu synowi obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, prosząc, by zachował go na pamiątkę. Adam przez całe życie nosił go ze sobą, a wstępując do nowicjatu Ojców Jezuitów w 1880 roku podarował przyjacielowi Józefowi Chełmońskiemu.
W roku 1862 zakończył edukację w Gimnazjum Realnym. Alicja Okońska przypuszcza, że stało się to na skutek zawieszenia wykładów w szkołach wyższych i średnich w Warszawie oraz aresztowań wśród młodzieży patriotycznej. Adam kontynuował naukę w Instytutcie Politechnicznym i Rolniczo-Leśnym w Puławach. Bezpośrednio po przybyciu do Puław nawiązał stosunki z przywódcą rewolucyjnej młodzieży Leonem Frankowskim, swym starszym kolegą z Gimnazjum Realnego, który stał na czele powstańczego ugrupowania „Czerwonych”. Zawarł przyjaźń z Franciszkiem Piotrowskim, Karolem Świedzińskim, Erazmem Jerzmanowskim i Maksymilianem Bobrskim.
W odpowiedzi na Manifest Centralnego Narodowego Komitetu, spiskująca młodzież uczelni puławskiej uformowała oddział „Puławiaków” pod dowództwem 19 – letniego Leona Frankowskiego. Chmielowski był jednym z pierwszych, którzy wyruszyli do boju.
UDZIAŁ W POWSTANIU
Instytut Politechniczny opuścił 23 stycznia pod pozorem wyjazdu na pomiary. W tragicznej bitwie pod Słupcą duża część młodzieży puławskiej zginęła – sam Frankowski został ranny i dostał się do niewoli. Chmielowski przedostał się do Langiewicza i jako podoficer służył w kawalerii, którą dowodził oficer francuski Rochebrun. Gdy oddział Langiewicza został rozbity, Adam dostał się do niewoli austriackiej. Przetrzymywany był m. in. w Ołomuńcu, skąd uciekł i zgłosił się pod rozkazy Zygmunta Chmieleńskiego. Trwał przy nim do tragicznej bitwy pod Mełchowem w dniu 30 września 1863 r., w której stracił nogę i dostał się do niewoli rosyjskiej. Dzięki staraniom rodziny został uwolniony, ale musiał opuścić kraj. Wybuch powstania i jego bolesne skutki położyły na razie kres studiom Chmielowskiego. Wyjechał z chorą nogą do Paryża, by tam dokończyć leczenia oraz rozglądnąć się za możliwościami dalszej nauki.
W Paryżu nawiązał stosunki ze szkołą w Batignolles. Szukał też możliwości rozwijania swojego talentu artystycznego, m. in. w kontakcie z wielkimi malarzami tamtego okresu. W lipcu 1865 r. wrócił do Warszawy. Coraz bardziej interesując się malarstwem i pragnąc swe studia skierować w tę stronę zapisał się do Klasy Rysunkowej oraz zaglądał do pracowni Wojciecha Gersona. Tu zapoznał się i zaprzyjaźnił z Maksymilianem Gierymskim i Ludomirem Benedyktowiczem.
Rodzina niechętnie patrzyła na jego malarskie zainteresowania, uważając to za „dziecinadę i ryzykanctwo”. Znając materialną sytuację Adama i jego rodzeństwa radzono mu studia bardziej praktyczne i opłacalne. Według zamierzeń rodziny Chmielowski miał jechać do Gandawy, by na tamtejszym uniwersytecie studiować inżynierię.
Tak więc w 1866 roku wyjechał za granicę. Najpierw, prawdopodobnie zahaczył o Paryż, a potem udał się do Gandawy, by rozpocząć studia inżynierskie. Nie szło mu to jednak. Nie cierpiał matematyki, nie miał żadnych zdolności technicznych. Po paru miesiącach porzucił uczelnię, nie zdając ani jednego egzaminu. Żałował tylko, że stracił tyle czasu na niepotrzebną naukę matematyki, a o rzeczach ważnych dla siebie (tj. o sztuce) „nabrał zaledwie podejrzeń”.
STUDIA MALARSKIE W MONACHIUM
Po krótkich i na dobrą sprawę nic nie dających studiach w Gandawie i półtorarocznym pobycie w Paryżu, gdzie mieszkał razem z Alfredem Goetzem (prawdopodobnie uczęszczał jako wolny słuchacz na wykłady w Szkole Sztuk Pięknych), wrócił Chmielowski do kraju. Chciał w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych zorientować się w panujących kierunkach malarskich, a przede wszystkim zapewnić sobie zaplecze materialne w postaci stypendium. W Krakowie bliżej zetknął się z Janem Matejką, którego początkowo uwielbiał oraz z rodziną Lucjana Siemieńskiego, profesora literatury powszechnej UJ. Dzięki protekcji Siemieńskiego otrzymał Chmielowski roczne stypendium od hr. Włodzimierza Dzieduszyckiego, umożliwiające mu studia za granicą. Warunkiem otrzymania dotacji było wykazanie się jakąś pracą. Początkujący malarz przedstawił Wincentego Pola i Po pojedynku. Obrazki musiały się podobać, skoro Chmielowski mógł wyjechać jesienią 1969 roku jako stypendysta do Monachium i rozpocząć studia na Akademii Sztuk Pięknych.
Czekali go tam koledzy z powstania i warszawskiej Klasy Rysunkowej: Maksymilian Gierymski i Ludomir Benedyktowicz. Oni to wprowadzili Chmielowskiego do eksluzywnego i wybrednego „sztabu” polskich malarzy: Brandta, Siemiradzkiego, Chełmońskiego, Soldenhoffa, Kurelli i innych. W Monachium Chmielowski ogromnie przykładał się do studiów. ,,Od rana do wieczora siedzę w szkole i rysuję z antyków, parę godzin z natury. Inaczej robić nie można i nie sposób chcąc do czegoś dojść” – pisał do Siemieńskiego. „Piłował” więc gipsy antyczne pod kierunkiem Strauhubera, żywe modele u popularnego wśród Polaków Anschutza, ćwiczył się w najtrudniejszym dla niego rysunku u Wagnera.
W kwietniu 1870 roku wysłał Chmielowski na wystawę Towarzystwa Sztuk Pięknych w Krakowie dwie prace: Dama z listem i Siesta włoska. Spotkały się one z ostrą krytyką Zaleskiego w „Nowej Reformie” a z przychylną oceną Siemieńskiego w „Czasie” – za co Chmielowski był mu bardzo wdzięczny. W czasie studiów nie odnosił głośnych sukcesów. Cieszył się natomiast uznaniem wielkiego talentu kolorystycznego, a także bezkompromisowej postawy moralno – artystycznej, która cechowała zarówno jego własną pracę, jak i sądy o pracach innych kolegów. Przeciwstawiając się kultowi naśladownictwa zręczności technicznej i pokupnego tematu żądał od siebie i innych nastawienia na wysokie tony ideowe, a także wypowiadania się za pomocą światła i koloru.
Surowy program wymagań na polu sztuki przenosił Chmielowski także na dziedzinę etyczną i religijną. I tu był samotny. Najserdeczniejszy przyjaciel, Maks Gierymski, pisał o nim: „Nieszczęściem jest, gdy komu przyjdzie ochota łączyć teorię z praktyką, życie naginać do potrzeb poetycznych, więcej żądać, niż natura dała człowiekowi, niż mu dać mogła”.
W 1874 roku Chmielowski opuścił Monachium. Wracał do kraju jako dojrzały malarz znający swe możliwości artystyczne i cele.
DZIAŁALNOŚĆ
…ARTYSTYCZNA
Po krótkotrwałym pobycie w Zarzeczu koło Jarosławia, gdzie zatrzymał się u pp. Chojeckich – rodziny Siemieńskich, wyjechał do Warszawy. Mimo stosunkowo krótkiego pobytu w Zarzeczu, namalował tam osiem obrazów: 3 portrety pań Chojeckich, Na pikiecie, Główka Haliny Chojeckiej, Koń, W oborze, Powstaniec na koniu.
Po przyjeździe do Warszawy zatrzymał się w Hotelu Europejskim w pracowni Józefa Chełmońskiego i Stanisława Witkiewicza. Odtąd mieszkali razem.
„…Adam był z nas najmądrzejszy jako malarz. Chociaż nic nie mógł skończyć i psuł cudowne rzeczy. Brak nogi u człowieka o sile bajecznej, który potrzebował ruchu, wywoływał dolegliwości żołądka, te znowu wpływały na zły humor”. Mamy nie mało świadectw mówiących o niezwykłej roli, o szczególnym znaczeniu Chmielowskiego dla kształtowania się całego naszego malarstwa tamtej wielkiej epoki. Jego obecność prowokowała, podniecała do nowatorstwa, wykluczała tanie kompromisy.
Pobyt w Warszawie dawał Chmielowskiemu okazję do utrzymania szerokiego wachlarza stosunków towarzyskich. Szczególnie drogie dla niego były wizyty u pp. Chłapowskich, gdzie gromadziła się arystokracja, finansjera i inteligencja ówczesnej Warszawy. Wtorkowe przyjęcia Heleny Modrzejewskiej miały na celu ułatwienie młodym artystom kontaktów z recenzentami i krytykami wystaw jak np. Edwardem Leo, Henrykiem Sienkiewiczem, Adolfem Dygasińskim, Andriollim i innymi.
Z salonów pani Modrzejewskiej zachowała się o Chmielowskim opinia, że „był on chodzącym wzorem wszystkich cnót chrześcijańskich i głębokiego patriotyzmu – prawie bezcielesny, oddychający poezją, sztuką, miłością bliźniego, natura czysta i nie znająca egoizmu, której dewizą powinno być: szczęście dla wszystkich, Bogu chwała i sztuce”.
Pod koniec 1875 roku, w kole przyjaciół pani Modrzejewskiej padł pomysł wyjazdu do Ameryki. Grupę emigrantów, prócz Chłapowskich, mieli tworzyć m.in. H. Sienkiewicz, Witkiewicz, Paprocki, Sarnecki i Chmielowski. Po paru tygodniach namysłu ten ostatni jednak zrezygnował z wyjazdu. Na przeszkodzie stanęły trudności finansowe. Wprawdzie Maciejowski (Sewer) w liście do Chłapowskiego pisał: „Jeżeli Adam Chmielowski jest ten sam, który był towarzyszem Zygmunta Chmieleńskiego, w takim razie gwałtownie przemawiam za nim. I gdyby przyszło nam złożyć na opłacenie drogi (z Londynu do Orleanu statkiem 12 funtów – 300 franków) powinniśmy go gwałtem zabrać. Tak dzielna dusza nie przyniesie żadnej straty, a korzyści nieobliczone”.
Nie skorzystał Adam z opłacenia drogi przez przyjaciół. Pozostał w kraju i był jednym z żegnających na Dworcu Wiedeńskim w Warszawie odjeżdżającą Modrzejewską.
W 1876 roku Chmielowski wydał drukiem niewielką rozprawę pt. O istocie sztuki. W rozprawie tej dowodzi, że aby poznać istotę piękna, należy wyjść nie z definicji, lecz z ludzkiej duszy, bo tam przede wszystkim znajduje się źródło piękna. Jaka dusza artysty, takie jego dzieło – wielkie lub małe, bogate lub mizerne. Dzieło artysty winno być ekspresją jego duszy, a dusza się nie wypowie, kiedy ma w sobie pustkę, jeżeli nie odczuwa od wewnątrz bogatej dynamiki, która się rodzi nie tyle z myśli, co z uczuć. Każdego człowieka, według myśli Chmielowskiego, można by uznać za artystę, jeśli tylko posiada bogate życie wewnętrzne i potrafi je wyrazić w pewnym stylu. Jak wypowiada się Bóg w każdym stworzeniu bez względu na jego wielkość, tak wypowiada się człowiek jako artysta bez względu na temat i materiał, byle miał bogatą duszę.
W 1877 roku pracownia w Hotelu Europejskim w Warszawie opustoszała. Chełmoński i Witkiewicz wyjechali do Paryża. Antoni Piotrowski przeniósł się do pracowni na placu św. Aleksandra.
W 1877 roku zmarł w Krakowie przyjaciel i mecenas Chmielowskiego Lucjan Siemieński. Pojechał więc na pogrzeb przyjaciela i już do Warszawy nie wrócił. W Krakowie zabawił tylko parę miesięcy. W Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych wystawił nastrojowy pejzaż Przed burzą i opuścił Kraków. Przez następne trzy lata życie Adama wypełniają wędrówki z miejsca na miejsce, przy czym najszczęśliwszymi okresami były miesiące spędzone w dworach ziemiańskich, gdzie można było malować nie troszcząc się o chleb.
Przebywał więc Chmielowski w Chorostkowie koło Husiatyna w dobrach Wilhelma Siemieńskiego, skąd robił wypady malarskie do Pieniak, Zarzecza i Janowa. W 1878 roku wyjechał do Wenecji, będącej od wielu lat celem jego marzeń. W latach 1879 – 1880 zamieszkał dłużej we Lwowie u Leona Wyczółkowskiego. „Blisko rok żyłem z nim we Lwowie – pisze Wyczółkowski – Chmielowski był naszym nauczycielem, wytworny pan, głęboki umysł, człowiek wykwintny, artysta zapalony z nerwem (…) Wesoły, dowcipny, gawędziarz nadzwyczajny (…) Ciekawy malarz, który cudowne rzeczy opowiadał o sztuce. Entuzjasta Bocklina (…)
Późną jesienią 1879 roku Chmielowski odprawił rekolekcje w konwikcie Ojców Jezuitów w Tarnopolu. Po rekolekcjach coraz bardziej utwierdza się w decyzji wstąpienia do klasztoru, ale równocześnie czuje wzrastający potencjał twórczy. Coraz bardziej wymagający, nadmiernie do swych dzieł krytyczny, malował długo, przerabiał i często tuż przed ukończeniem pracy niszczył obraz. Stojąc u wrót sławy, Chmielowski nabierał coraz większego przekonania, że nie jest na właściwej drodze. Wyczółkowski z żalem opowiadał o uroczej bogince leśnej, namalowanej przez Chmielowskiego w niesłychanie krótkim czasie, do której on miał domalować kwiaty. W równie krótkim czasie Chmielowski zamalował boginkę, a na tym samym płótnie powstało We Włoszech (czyli Cmentarzysko), jedno z najlepszych dzieł – malowane we Lwowie. Dużymi walorami artystycznymi odznaczają się dwa niedokończone zresztą wtedy obrazy religijne: Wizja św. Małgorzaty i Ecce Homo.
24 września 1880 roku Chmielowski zapukał do furty Ojców Jezuitów w Starej Wsi, prosząc o przyjęcie.
W swej dotychczasowej twórczości malarskiej miał poza sobą 31 obrazów różnej wielkości oraz 25 akwarel i szkiców rysunkowych. Niektóre z nich powstały później.
W pracach swych okazywał skłonność do tematów alegorycznych, dramatycznych, poetycznych i religijnych. Towarzyszyło mu wyczucie kolorów wytworne i trafne, przewyższające o wiele technikę rysowniczą. Chmielowski został pierwszym, najczystszej wody impresjonistą, zasadzającym wyrażalność obrazu na koloryźmie. Ujęcia kolorystyczne Chmielowskiego graniczą o miedzę z nie dającą się ująć w formy muzyką.
… TERCJARSKA
Pierwsze miesiące nowicjatu w Starej Wsi były dla niego radosne. „Jestem szczęśliwy. Maluję i zapewne będę malował, dużo i lepiej” – pisał do Chełmońskiego. Czekał go jednak gorzki zawód. 5 kwietnia 1881 roku Chmielowski opuścił nowicjat w Starej Wsi w stanie zupełnej depresji nerwowej i musiał się udać do zakładu dla nerwowo chorych we Lwowie. Przebywał tam do 22 stycznia 1882 roku. Ze szpitala zabrał go jego brat Stanisław Chmielowski do Kudryniec, aby w ciszy wiejskiego środowiska mógł wrócić do równowagi psychicznej. O tym trudnym okresie swego życia Brat Albert mówił później: „Byłem przytomny, nie postradałem zmysłów, ale przechodziłem okropne męki i katusze i skrupuły najstraszliwsze”. Ostatecznej rekonwalescencji dokonała spowiedź u Ks. Leopolda Pogorzelskiego, proboszcza z Szarogrodu.
Upokarzający finał jezuickiego nowicjatu nie zmienił postawy Chmielowskiego. Za radą Ks. Pogorzelskiego związał się z tercjarstwem św. Franciszka z Asyżu. Naśladując św. Franciszka w jego młodzieńczym „nawróceniu”, Chmielowski stał się wędrownym apostołem szerzącym tercjarstwo wśród wiejskiego ludu. „Po drodze” konserwował ubogie kościoły, przydrożne kaplice, figury i ołtarzowe obrazy. W wędrówkach tych przemierzał ziemię podlaską, wołyńską i poleską.
Radość franciszkańskiego apostolatu trwała krótko. W 1884 roku otrzymał „Ukaz wysiedlenia z Cesarstwa Rosyjskiego Adama Wojciechowicza Chmielowskigo, tajnego organizatora niedozwolonych stowarzyszeń w guberniach rosyjskich. W razie nie wykonania ukazu w ciągu trzech dni od dzisiejszej daty, zesłanie tegoż Chmielowskiego na Sybir”.
Opuścił zatem Podole w żądanym terminie, przenosząc się do Krakowa z zamiarem kontynuacji porzuconej pracy. Przybył do Krakowa w czasie, gdy tam dla jednych istniały polskie Ateny, dla innych polski Rzym, a jeszcze dla innych siedlisko polskiej nędzy.
Skoro znalazł się w Krakowie, dowiedział się, że papież Leon XIII wydał franciszkańską encyklikę Auspicato, w której tercjarstwu przyznawał walory społeczne. W tym też czasie ukazała się praca O. Hilarego, kapucyna, Manuale tertii ordinis, której egzemplarz dostał się do rąk Chmielowskiego. Chmielowski, który w tym czasie mieszkał u Kapucynów, od razu rozpoczął tłumaczenie tego dziełka i przystosował je do potrzeb polskiego społeczeństwa. Współpracował z nim O. Henryk Pydynkowski TJ. Przewodnik do Reguły Trzeciego Zakonu ukazał się w1888 r.
W międzyczasie Chmielowski przeniósł się na ul. Basztową 4. Tu otworzył pracownię malarską, która rychło stała się przytułkiem dla krakowskich nędzarzy. Chętnie bywał w zakładzie księdza Siemaszki prowadzącego dzieło miłosierdzia dla młodocianych włóczęgów. Podobała mu się ta praca i wiele metod świątobliwego misjonarza przyjął za swoje.
Z Basztowej zachodził do ogrzewalni na Kazimierzu, a nawet zamieszkał na Skałce u Ojców Paulinów, by być bliżej niej.
Bywał jeszcze w salonach Ludwika Michałowskiego i Konstantego Przeździeckiego, interesował się nadal sztuką, ale coraz bardziej należał do ubogich.
U krakowskich Kapucynów mieszkał pod jednym dachem z O. Wacławem Nowakowskim; serdeczne węzły przyjaźni złączyły go także w tym czasie z O. Rafałem Kalinowskim – Karmelitą Bosym. Z rozmów z ojcem Kalinowskim wyniósł Chmielowski kult dla św. Jana od Krzyża, którego pisma będą do końca rozjaśniać drogę jego własnych przeżyć mistycznych, a Przestrogi duchowe tegoż świętego staną się w przyszłości podstawą życia wewnętrznego obydwu zgromadzeń albertyńskich. Nim osiadł na dobre w ogrzewalni bywał w eremie Ojców Kamedułów na Srebrnej Górze, gdzie czuł się jak u siebie. W sierpniu 1887 roku przywdział habit regularnego tercjarza, a rok później, 25 sierpnia, złożył ślub czystości na ręce Ks. Kard. Dunajewskiego. Odtąd jako Brat Albert na zawsze i niepodzielnie oddał się biednym – w Krakowie, a następnie we wszystkich domach albertyńskich rozsianych po całej Polsce. Napisał wtedy do rodziny: Obiit Adamus Chmielowski, natus est frater Albertus (Umarł Adam Chmielowski, narodził się brat Albert).
… SPOŁECZNO – CHARYTATYWNA
Inauguracyjnym aktem pracy charytatywnej Chmielowskiego była umowa z magistratem krakowskim z dnia l listopada 1888 roku, w której bezinteresownie brał na siebie opiekę nad miejską ogrzewalnią w Krakowie przy ul. Piekarskiej 21.
We wstępie do Przewodnika do reguły Trzeciego Zakonu pisał: „stosownie do stosunków i potrzeb czasów nowożytnych, szczególnie zaś wrogich wobec Kościoła prądów, trzeba działać przez asocjacje”. Myśl o konieczności działania zbiorowego zaprowadziła Chmielowskiego już jako regularnego tercjarza w szeregi członków Konferencji św. Wincentego a Paulo. Pracował tam czynnie cały rok. Był nawet od 30 czerwca do 16 listopada 1888 roku sekretarzem. Ale filantropijny charakter Konferencji nie odpowiadał Bratu Albertowi. Stopniowo wycofał się z niej, gdyż zbyt go absorbowały sprawy ubogich w Ogrzewalni, a panowie z Konferencji odmówili mu pomocy. Objąwszy zarząd ogrzewalni dla bezdomnych nędzarzy, stał się jednym z nich.
O przeszłość nikogo nie pytał, jadał z tego samego kotła, za nich i dla nich wyciągał rękę po grosz. Przez okres całego jednego pokolenia mieszkał Brat Albert w ogrzewalni, a wyruszał z niej tylko po to, by jechać do innych polskich miast i tam dla takiej samej nędzy pracować.
U schyłku XIX wieku Galicja była jeszcze krajem małorolnych chłopów i uprzywilejowanych magnatów, pozbawionym zupełnie przemysłu. Wieś po uwłaszczeniu niewiele się zmieniła. Olbrzymi przyrost naturalny i ciągłe rozdrabnianie – i bez tego małych działek chłopskiej ziemi – pociągało za sobą nieustannie wzrastające zubożenie. Zbywające ręce na wsi emigrowały do miast w nadziei znalezienia zarobku. Wobec całkowitego braku przemysłu nadzieje te okazywały się płonnymi, a kandydaci na robotników powiększali rzesze bezdomnych nędzarzy żyjących z żebraniny, kradzieży lub bardzo lichego zarobku – i przymierali z głodu i zimna. Ludzie ci masowo koczowali w wielkomiejskich spelunkach, zaułkach i ruderach, stając się utrapieniem dla władz administracyjnych i postrachem dla miejscowej ludności. Żyli ustawicznie poza prawem, często przez nie ścigani; poza społeczeństwem, bez stałego adresu i zajęcia, bez nadziei posiadania go kiedykolwiek. Kraków nie był od nich wolny. Przekonał się o tym każdy, kto wyszedłszy z placu Wolnica, przeszedł przez ulicę Skawińską aż do jej końca, przesunął się Piekarską, doszedł do Skałki i Wisły, szedł wzdłuż jej brzegów do mostu Podgórskiego, by znowu dostać się na Wolnicę. Była to rzeczpospolita lazaronów pędzących tu nikomu niepotrzebne życie. Byli tam ludzie młodzi i starcy, kobiety i mężczyźni, były małe, porzucone dzieci skrzętnie przeszukujące podwórzowe śmietniki.
Ustawodawstwo galicyjskie było bezradne wobec tego zjawiska. Przewidywano np. organizację domów przymusowej pracy, wychodząc z założenia, że włóczęgostwo i żebractwo jest wynikiem lenistwa i wstrętu do pracy zdecydowanej większości nędzarzy. Władze lokalne Krakowa i Lwowa oddawały sprawę ubogich czynnikom filantropijnym. Zdarzały się wypadki, szczególnie w Krakowie za prezydentury Feliksa Szlachtowskiego, że otwierano zimową porą ogrzewalnie publiczne. Jedna z nich, mieszcząca się w ruinach opuszczonej fabryki przy ul. Piekarskiej 21, stała się terenem pracy Brata Alberta.
Brat Albert do kwestii pauperyzacji podszedł jako do zjawiska społecznego, którego w żadnym wypadku nie rozwiążą filantropi. Nie chodziło mu o samo miłosierdzie, ale o przebudowę świata w imię Chrystusa. Pilnie śledził narastające ruchy rewolucyjne w Rosji i sytuację społeczno – gospodarczą Galicji. Pisał pewnego dnia: „zrobiłem spostrzeżenie, że zbiorowy rozum nie jest nawet tak wielki, jak rozum pojedynczy zwykłego chłopa na wsi. Chłop nigdy nie odmówi proszącemu noclegu i chleba, bo wie, że może on go z zemsty podpalić, a społeczeństwo zdaje się nie myśleć o tym, że mnoży podpalaczy, którzy szkodliwi są już pojedynczo, w wielkiej zaś masie mogą się stać niebezpiecznymi”. Bał się, że stanie w płomieniach rewolucyjnych wielki, olbrzymi dom, który się nazywa społeczeństwem.
„…Miłosierdzie niewystarczające i dzisiaj, może się stać pewnego poranku bezcelowe lub w najlepszym razie zachować tylko znaczenie podmiotowe, czyli stracić swoją główną rację bytu. W takim stanie rzeczy staje się konieczną jakaś powszechna reforma stosunków, która by usunęła przyczyny ubóstwa i tym samym odebrała miłosierdziu misję społeczną, jakiej ono wypełnić nie może, a pozostawiła mu tylko działalność jednostkową z jej zaletami umoralniającymi. Z wielu projektów reform najradykalniejsza jest ta, która doradza uspołecznienie narzędzi wytwórczości. Byłaby to więc reforma czysto gospodarcza, nienaruszająca w istocie sumień ludzkich” – pisał w 1893 roku.
Licząc się z katolickością Polski marzył o tym, by co dziesiątego Polaka z różnych szczebli społecznych zaszeregować w tercjarstwo i ci będą zdolni przeprowadzić tę reformę na zasadzie wzajemnego porozumienia.
ZAŁOŻYCIEL ZGROMADZEŃ BRACI I SIÓSTR POSŁUGUJĄCYCH UBOGIM
To mu się nie udało. Powołał natomiast do życia dwa zgromadzenia zakonne: Braci (25 sierpnia 1888 r.) i Sióstr (15 stycznia 1891 r.) Posługujących Ubogim III Zakonu św. Franciszka, których akcję przyrównał najwyraźniej z akcją komunistyczną, z tym, że godził się na jeden komunizm: który wyrasta z Ewangelii i oparty jest o Kościół.
Powołane przez siebie rodziny zakonne uważał za zakon ludu i dla ludu. Oparł je na pierwotnej regule św. Franciszka, jako jedynej podstawie prawnej. Nie skrępował ich paragrafami i kanonami tradycyjnego życia zakonnego, ale dał pełną swobodę działania na szerokim polu nędzy społecznej takimi metodami, jakie uznają za najlepsze, byle były oparte na Ewangelii. Ogrzewalnię krakowską przekształcił Brat Albert na przytulisko. Przytuliska były głównymi placówkami jego pracy. Były one: domami, gdzie najniższy proletariat, a więc bezdomni ludzie, nędzarze, niedołężni, żebracy, wyrobnicy bez zajęcia znajdują ratunek w swych ostatecznych potrzebach, a w dalszym celu mogą mieć poprawę stanu materialnego przez dobrowolną pracę zarobkową. Ogólnie mówiąc, są to domy w równej mierze chwilowego schronienia, stałego przytułku i pracy dobrowolnej. Chciał, by przytuliska były miniaturowymi koloniami samowystarczalnymi, w których wszyscy, tj. bezdomni wraz z członkami zgromadzeń zakonnych, wspólnymi siłami i wspólnymi narzędziami pracowali na swoje u-trzymanie. Do pobytu w przytulisku miał prawo każdy ubogi, bo wg Brata Alberta konieczne jest, aby: każdemu głodnemu dać jeść, bezdomnemu miejsce, a nagiemu odzież, bo człowiek, który, dla jakichkolwiek powodów jest bez odzieży, bez dachu i kawałka chleba, może już tylko kraść albo żebrać dla utrzymania życia, w tym, bowiem nędznym stanie najczęściej nie jest zdolny do pracy i nie łatwo też ją znaleźć może. Jeżeli więc nie ma w mieście dla poratowania takich ludzi odpowiedniego zakładu, pozostaje tylko do zastosowania względem nich działanie policji, sądów, więzień lub szpitali, takie zaś zastosowania są o tyle fałszywe, o ile w skutkach ujemne.
Pierwszeństwo w zakładaniu przytulisk miały duże miasta, a w nich dzielnice najbiedniejsze. W małych miastach przytuliska miały bardziej charakter domów starców i niedołężnych. W planach Brata Alberta było objęcie siecią przytulisk węzłowych stacji kolejowych, kopalń, portów i innych miejsc gromadzących masowo ubogą ludność robotniczą lub bezrobotną.
Inercja gospodarcza Galicji sprawiła, że mimo nadludzkich wysiłków Brata Alberta i jego zgromadzeń przytuliska do końca walczyły z nędzą. Troska o chleb dla ubogich pochłaniała niemal wszystkie wysiłki tego niezwykle czynnego i pracowitego człowieka.
Działalność Brata Alberta objęła oprócz Krakowa także Lwów, Sokal, Tarnów, Stanisławów, Przemyśl, Kielce, Tarnopol i Jarosław. W sumie 20 placówek walki z nędzą. Prócz przytulisk zakładał Brat Albert domy dla bezdomnych dzieci i młodzieży, zakłady dla kalek, starców i nieuleczalnie chorych, otoczył opieką szpitale wojskowe i epidemiczne w czasie pierwszej wojny światowej.
PUSTELNIA
Bracia i Siostry ze Zgromadzeń Brata Alberta musieli mieć odpowiednią formację, aby podołać obowiązkom dobrowolnie branym na siebie. Dokonywała się ona pod kierunkiem Brata Alberta w tak zwanych domach pustelniczych. Brat Albert mówił: Potrzebujemy ludzi zahartowanych wyjątkowo i fizycznie i moralnie. Dlatego ich nowicjat musi być twardy i surowy, aby wcześniej cofnęły się miększe natury i słabsze dusze; dlatego i odpoczynek dla pracujących w mieście jest niezbędny od czasu do czasu, ale oczywiście taki, który by nie osłabił zakonnego ducha. To jest myśl przewodnia, którą mieliśmy, osiedlając się w Werchracie i Prusiu przed 7 laty, a obecnie w Zakopanem 1898. I dalej: O to właśnie chodzi, żeby życie braci było twarde. Dlatego tworząc osadę, nie szukaliśmy jej w pobliżu kościoła, ale przeciwnie, woleliśmy być od niego dalej, aby spełnianie obowiązków religijnych połączone było z pewną ofiarą i aby bracia i siostry przyzwyczajali się obywać bez codziennej Mszy św. O cóż nam bowiem chodzi? O spełnianie reguły św. Franciszka w pierwotnej ścisłości i o służenie bliźnim tam, gdzie nikt inny, lepiej do tego od nas uzdolniony, nie przychodzi im z pomocą. Dla spełnienia reguły zachowujemy ubóstwo w całej sile i nie tylko nie mamy nic indywidualnie, ale nie chcemy nic własnego posiadać jako zgromadzenie. Zalecił przełożonym, by dbali o dostateczną liczbę domków pustelniczych, bo wtedy będzie ścisła karność i zakorzeni się prawdziwe życie zakonne w zgromadzeniach z wielką chwałą Bożą, a po przytuliskach i innych domach, będzie się we wszystkim dobrze działo. Jeżeli zaś domów pustelniczych zabraknie, to nie będzie można nawet przytulisk dla ubogich urządzać, bo zabraknie wytrwałości, poświęcenia i sił do ich obsługi. Pierwsze domy pustelnicze powstał dla sióstr w Bruśnie i Prusiu. Najwybitniejszą rolę odegrały pustelnie w Zakopanem na Kalatówkach istniejące od roku 1898. Brat Albert uważał zakopiańskie pustelnie za stacje doświadczalne dla swoich zgromadzeń. Domy zbudowano w dobrach hr. Władysława Zamoyskiego, który chciał dać Bratu Albertowi na własność tyle ziemi, ile zażąda. Ani domu, ani żadnej rzeczy – odpowiedział Brat Albert. Bracia Albertyni na czele z Bratem Albertem szli na szosę, którą budowano między Zakopanem a Morskim Okiem, a potem na ścieżki do Czarnego Stawu i tam pracowali razem z góralami. Budowali także hotel Stamary w Zakopanem, pracowali w papierni. Chodziło Chmielowskiemu o jak największe zbliżenie habitu do bluzy roboczej.
Klasztorek na Kalatówkach skupiał na sobie uwagę wszystkich, którzy myśleli o wolności Ojczyzny i reformie społecznej. Brat Albert dla wszystkich był symbolem czegoś nowego. Bywał tam Żeromski, Baudouin de Courtenay, Hubert Rostworowski. Są przypuszczenia (Ks. Michalski), że Brat Albert był w kontakcie z rodziną Bucharinów i Leninem, że razem dyskutowali nad problemem przebudowy świata, z tym, że każdy rozumiał to na swój sposób. W oczach wierzących i niewierzących bywających na Kalatówkach, Zgromadzenie albertyńskie to ubodzy, posługujący ubogim, cisi, pobożni i pracowici ludzie (…), których życie jest czymś więcej niż pracą – jest miłością.
ŚMIERĆ BRATA ALBERTA
Kalectwo, choroba i coraz bardziej ciążący wiek nie zwalniały Brata Alberta od uciążliwych podróży podejmowanych dla ubogich. Jak wyglądało życie schorzałego starca, świadczy jeden spośród wielu listów o podobnej treści: Przyjechałem tu w niedzielę po południu, ale w poniedziałek musiałem jechać na Zgorajszczyznę. (…) Dziś jadę do Jarosławia, bom im obiecał wstąpić, jutro do Przemyśla, na sobotę albo w niedzielę będę we Lwowie. Po 28 latach takiego życia, na krótko przed śmiercią poskarżył się, że już nie ma siły dalej walczyć. Dopiero 5 dni przed śmiercią położył się na twardym barłogu w przytulisku dla mężczyzn w Krakowie i tam zmarł 25 grudnia 1916 roku na raka żołądka.
W pochodzie za trumną w dniu 28 grudnia 1916 roku szedł cały Kraków: bp Adam Stefan Sapieha, Abp Franciszek Symon, bp Anatol Nowak, szła Kapituła Katedralna, prezydent Juliusz Leo, profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, szli bezdomni, katolicy i żydzi, uważając go za swojego. Nazwano go najpiękniejszym człowiekiem pokolenia, pierwszym tercjarzem Polski; cały Kraków uważał go za świętego. Ciało Brata Alberta spoczęło na Cmentarzu Rakowickim. Po ekshumacji (1949) przeniesiono je do krypty w kościele Ojców Karmelitów Bosych.
Dnia 28 czerwca 1914 roku Rada Instytucji Czci i Chleba w Paryżu staraniem hr. Zamoyskiego przyznała Bratu Albertowi dożywotnią pensję w wysokości 250 franków rocznie, dla zasług położonych dla ojczyzny i społeczeństwa. W 1938 roku prezydent R. P. Ignacy Mościcki nadał pośmiertnie Bratu Albertowi Wielką Wstęgę Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w działalności niepodległościowej i na polu pracy społecznej.
DROGA NA OŁTARZE
Pomimo powszechnego przekonania o osobistej świętości Brata Alberta upłynęło nieco czasu, zanim – w 1934 roku – rozpoczęto prace przygotowawcze do procesu beatyfikacyjnego. 23 grudnia 1946 roku wznowiono proces informacyjny o świętości i cnotach Brata Alberta, który został ukończony w 1950 r. 15 września 1967 roku rozpoczął się Proces Apostolski w Krakowie. 9 grudnia 1969 r. proces ten został zamknięty i akta przekazano do Świętej Kongregacji w Rzymie. W dniu 20 stycznia 1977 roku papież Paweł VI ogłosił dekret o heroiczności cnót Czcigodnego Sługi Bożego Brata Alberta.
Beatyfikacji Brata Alberta (wraz z Rafałem Kalinowskim) dokonał 22.06.1983 r. Jan Paweł II, podczas Mszy św. na krakowskich Błoniach. Poprzez ten akt wypełnił pragnienie wielu polskich serc, które sam wyraził 14 lat wcześniej, gdy jako kardynał Wojtyła mówił w kazaniu: Chcielibyśmy powiedzieć Namiestnikowi Chrystusa: Ojcze Święty, w Polsce mamy człowieka, który był żywym wcieleniem Kościoła ubogich; […] nadaj temu naszemu rodakowi […] tytuł błogosławionego, tytuł świętego, ażeby pod tym tytułem mógł głosić dalej wielką sprawę Kościoła ubogich.
25.06.1983 r. relikwie Błogosławionego zostały przeniesione z kościoła Ojców Karmelitów w Krakowie do Domu Generalnego Sióstr Albertynek (w Krakowie), a 30.06.1985 r. wprowadzone uroczyście do nowo wybudowanego kościoła Ecce Homo, gdzie spoczywają pod mensą ołtarza.
Rok później w Warszawie dokonał się za wstawiennictwem bł. Brata Alberta cud uzdrowienia dwumiesięcznego chłopca. Proces de miraculo trwał w Krakowie od 9.09. do 24.11.1987 r.
18.12.1987 r. otwarto proces kanonizacyjny w Rzymie. 21.02.1989 r. Ojciec Święty wydał dekret w sprawie cudu, a 13.03. 1989 r. na konsystorzu zezwolił na kanonizację.
12.11.1989 r. w Bazylice Św. Piotra w Rzymie Ojciec Święty Jan Paweł II dokonał uroczyście kanonizacji bł. Brata Alberta (i bł. Agnieszki z Pragi Czeskiej). W homilii kanonizacyjnej, nawiązując do wydarzeń roku 1989, Ojciec Św. powiedział: Przychodzi więc kanonizacja naszego Brata Alberta w momencie trudnego przełomu. Czy ten, który – idąc za Chrystusem – pomagał ludziom dźwigać się, odzyskiwać ludzką godność i podmiotowość, stawać się współtwórcami wspólnego dobra społeczeństwa – nie jest nam dany jako znak i jako patron tego trudnego przełomu? Mówi się często o pomocy z zewnątrz. Owszem […]. Jednakże – w ostatecznym rozrachunku – sami musimy się dźwigać z kryzysu, szukając sił i energii w sobie, w każdym i we wszystkich.
Święty Brat Albert nadal prowadzi swe dzieło. Wstępują w jego ślady nie tylko nowe zastępy młodzieży, odkrywającej powołanie do założonych przez niego Zgromadzeń, lecz także osoby świeckie, zakładając stowarzyszenia i instytucje prowadzone pod patronatem Brata Alberta – szarego Brata, który dając siebie stał się bratem naszego Boga.